Cóż tu się rozpisywać. Zawodnicy przyjechali, poskakali i pojechali do domu. Niby całkiem normalnie. Konie bez kontuzji, jeźdźcy cali, nagrody rozdane. Moje ucho było nastawione na odbiór od pierwszego uczestnika. Na uwagi i komentarze. Było ich niewiele i nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Na pewno już wiem, że podłoże było kiepskie. Wiec… Chwilę porozmawiałem z Panią Wójt. Podobało Jej się bardzo. Kto słyszał co mówiła po dekoracji w „swoim konkursie” nie ma wątpliwości. Postawione przez Nią pytanie do mnie: Panie Marku, ale na pewno ( z akcentem na NA PEWNO ) zrobi Pan takie zawody w przyszłym roku? Czekałem na to. Dała mi atut do ręki. Zrobię, oczywiście, ale musicie poprawić podłoże. To warunek. Pani Wójt, Olga Muniak stwierdziła beztrosko: To wydzierżawimy ten kawałek od PAN. Będą go kosić, równać i nawozić, kosić równać i nawozić i tak do następnej imprezy.
Wrócę do zawodników. Czy 70 par to dużo, czy mało? Sami oceńcie. Miałem przez kilka dni przed zamknięciem list startowych duszę na ramieniu. W poniedziałek i wtorek zgłosiło się tylu jeźdźców, że upchnąłbym ich w dwóch boksach i jeszcze zostałoby trochę miejsca. Ale ostatni dzień… Czy zauważyliście (do tych, co byli), że prawie zmieściliśmy się w zaplanowanym czasie? Komisja sędziowska pokazała klasę. Pogoda dopisała. Zamówiłem ją kilka miesięcy wcześniej. Moje dwa podania do Pana Boga zostały odrzucone, ale w końcu dogadałem się. Lekki wietrzyk i słoneczko. Ani jednego komara. I publiczność. Takie proste słowo. Cztery litery: TŁUM. I moje ucho znów nastawiało się na komentarze. Jest pewne. Brakowało takiej imprezy w tym miejscu. Dawna posiadłość Potockich a później Tyszkiewiczów powinna żyć tradycją. I końmi. Bo to właśnie jest tradycja. A na koniec rodzynek w bigosie. Sędzia główny, Anetta Orlicka, rzuciła na koniec: Zostało trochę flots, zrób jakiś konkurs dla dzieci. Ok. Opuścimy drągi, fotokomórka jeszcze działa, niech sobie poskaczą, pobiegają. Ogłosiłem przez mikrofon. Myślę sobie, jest 10 nagród, wyskoczy kilkoro dzieci i będzie dobrze. Odwróciłem się na chwilę. Łukasz (gospodarz toru) przygotowywał przeszkody. To co zobaczyłem chwile później zmiękczyło mi nogi i rozwarło gębę ze zdziwienia i przerażenia. Na parkur wbiegło, nie, wdarło się stado, chmara dzieciaków, jak szarańcza zapełniło cały plac. Było ich ze 40. JA TAM NIE WCHODZĘ! Biegały we wszystkich kierunkach z prędkością dla mnie nie do opanowania. Pomysłodawczyni Anetta, zrobiła obrót na pięcie uśmiechając się niewinnie, wsiadła na rowerek i myk cichutko do domciu. I teraz stało się coś, co znów mnie powaliło z nóg. Jacek Ryczywolski wziął mikrofon do ręki i poszedł do nich. Zaczęliśmy myśleć o powrocie karetki, żeby go później znieść zmasakrowanego. I wiecie co się stało? On to wszystko opanował. Kierował tym morzem dzieciaków z taką dynamiką, że patrzyliśmy zauroczeni. Robił konkursy, wyłaniał zwycięzców. Jacek, odkryłeś powołanie. I to tyle. Oceniając nieobiektywnie, zawody się udały. Marek Guz |